PUBLICZNOŚĆ JEST LUSTREM ARTYSTY.
Z góry zakładam – a ciebie, miły czytelniku tych słów uprzedzam – że nie będę się tu zajmował rzeczami, od których roi się w tekstach pisanych na podobne okazje. A więc, podaruję sobie kurtuazyjne zachwyty nad twórcą i jego dziełem. Żadnych tu nie będzie podejrzanych komplementów. Ani pseudo-filozoficznych andronów, silących się na mądrość i wpędzających czytającego w kompleksy. Tego tutaj raczej nie będzie.
Właściwie katalog wystawy takiej jak niniejsza mógłby się w ogóle obejść bez tekstu. Obrazy Stanisława Mazusia poradzą sobie bez komentarza. Wtrącanie się do nich przy pomocy słów może robić mylące wrażenie, że są adresowane do tych, co są ślepi. Którym coś trzeba wyjaśniać; wtajemniczać w sekretny szyfr sztuki; odkrywać znaczenia i sensy przerastające to, co widzi zdrowe ludzkie oko. A tak nie jest. Stanisław Mazuś jest człowiekiem otwartym i również taka jest jego twórczość. Żadnych w niej nie ma zakamarków ani spraw zastrzeżonych. Nie ma przemądrzałych pozorów ani udawania. A tym bardziej kłamstwa, choćby nawet pięknego, tak częstego w twórczości artystycznej różnego kalibru.
Jest tak pewnie dlatego, że dla swego pokolenia jest on jednym z niewielu wyjątków, w których przechowały się sprawdzone wartości tradycji malarskiej, czyli sztuki, której dzisiaj – jak się wydaje – już prawie nie ma. Nawet samo słowo „malarstwo” pokutuje jeszcze gdzieś na marginesach języka i jest używane niechętnie. Jakby wstydliwie. Mówi się raczej o „sztukach wizualnych”, choć pojęcie „sztuka” też już znaczy coś całkiem innego niż dawnej.
Są to trudne obszary kultury dzisiejszej i na razie – bo nie ma powodu – się tam nie zapuszczajmy. Twórczość, tak jak ją rozumie i praktykuje pan Mazuś, daje nam odetchnąć od tych spraw. Użycza nam również zapomnianej prostoty widzenia świata. Napisałem „pan”, choć od dawna jesteśmy na „ty”, jedynie po to, by dać odczuć, że droga artystyczna jaką wybrał, jest poważna, że jest z nami na „pan”. Choć oczywiście pan Mazuś, oraz państwo oglądający jego obrazy, mają również poczucie humoru. Będzie ono niezbędnie potrzebne wobec serii jego autoportretów, na których malarz stroi się w piórka i puszcza do nas oko. Ale na ogół oczy są otwarte i czyste. Postrzegają świat przedmiotów, których piękno jest proste i przedstawione przy pomocy prostych środków malarskich.
Podobnie świat postrzegał mistrz Chardin w swoich martwych naturach, gdzie skibka chleba i nadgryziony ser mówiły o całej urodzie światła. Również martwe natury Stasia Mazusia wyróżniają prostotę przedstawianych przedmiotów. Nie porównuję go tutaj z Chardinem, artystów porównywać nie wolno. Chcę tylko powiedzieć, że można świat postrzegać pod takim kątem, który znał Zurbaran, większość siedemnastowiecznych Holendrów, a z bliższych nam czasów Morandi. Pod kątem jego prostoty, zwykłości i prozy. Przygodnie zobaczone kawałki rzeczywistości, wyrażającej się poprzez rzeczy naszej codzienności.
Ale właściwym przedmiotem tych obrazów jest jednak światło. Światło prześwietlające kolor, odważnie, lecz bez tupetu, wyłożony przy pomocy pędzla. W tym miejscu dochodzę do trudnego punktu, który wolałbym przemilczeć. Nie chciałbym bowiem pisać tu o wirtuozerii, o maestrii, o bezbłędnym opanowaniu malarskiego warsztatu. Bo chociaż są to zalety, to jednak mogą charakteryzować malarza jako kuglarza, akrobatę bez mała, olśniewająco wymachującego to szpachlą, to pędzlem. Wolałbym przemilczeć, że Mazuś wirtuozem niewątpliwie jest. Każdy jego malarski gest tego dowodzi. Jednak na ile go znam i znam jego obrazy, wiem, że nie jest to czynione dla wirtuozerskiej chwały, lecz ze zwykłego poczucia zawodowej przyzwoitości, obowiązkowej, jeśli odpowiedzialnie traktuje się misję malarską. Każdy sam to przecież zobaczy i nie będzie się czuł oszukany. Lecz proszę zrobić tę próbę i zwrócić się do niego per „mistrzu”, żeby zobaczyć jak na jego twarzy rozkwita zakłopotanie.
Tutaj z kolei dochodzę do punktu, którego przemilczeć nie mogę. Bo piszę to i piszę, a przez cały czas mam w pamięci twarz Stanisława, Jego spojrzenie i uśmiech. Dźwięk jego głosu. Intonacje i artykulacje. Gesty rąk. Na te obrazy pamięci nakładają mi się zapamiętane jego obrazy i w tym przenikaniu jednego przez drugie nie mogę przeoczyć jak bardzo obie należą do siebie. Tworzą aurę zgodności między człowiekiem, a tym jak siebie wyraża przez twórczość. A ważne to jest ponieważ sztuka potrafi omamić mnóstwem pozorów, nakłamać ile wlezie, natchnąć płytkim snobizmem, a ostatecznie wystrychnąć na dudka. Artyści, ale głównie ci, co chcą za nich uchodzić to są osoby podwójne, potrójne, rozmnażające się w nerwicach i aspiracjach.
Tutaj natomiast, nic z tych rzeczy. Wyłączna uczciwość przekazu i prawdomówność. A prawda w sztuce jest rarytasem. Jest skarbem dlatego, że zdarza się rzadko. I zdarza się w tym właśnie przypadku.
Obawiam się, że artysta może mieć mi za złe, że do jego twórczości podchodzę z takiego właśnie punktu widzenia, zamiast pod niebiosa wychwalać zalety kompozycji, wybujałość ekspresji, warsztatu, techniki, walorów optycznych i tak dalej. Że wystawiam na próbę jego odporność na pochwały. Więc niech tyle wystarczy.
Przejdźmy teraz do faktów obiektywnych, których tu nie będzie zbyt wiele, bo mówi o nich obszernie nota biograficzna artysty. Poza wcześniejszą edukacją, Stanisław Mazuś studiował malarstwo między innymi w pracowni profesora Eugeniusza Eibischa w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Tamże ukończył studia z wyróżnieniem. Wiem nieco o przyjaznych relacjach między mistrzem, wybitnym kolorystą, a obiecującym studentem. Obiecującym również przez to, że o żadnym ślepym naśladownictwie nie ma mowy. Eibisch, skądinąd mistrz swojej sztuki, był nauczycielem ostrożnym i czułym. Z pewnością szanował osobowość artystyczną studenta, która nie zadowoli się byle epigoństwem.
Jeśli więc Mazusia nawet uznamy za kolorystę, to zupełnie w innym sensie. Sami państwo mogą porównać. Mogę się tylko domyślać, że sekretem przejętym od mistrza nie było nic więcej, jak tylko odpowiedzialny stosunek do powinności artysty malarza. Nie można jednak wykluczyć, że „obiecujący student” tę odpowiedzialność miał już w sobie na mocy osobistego powołania i inklinacji. Nazywają to „talentem”. Tego nie potrafię rozsądzić, ale mogę tu przywołać pracę pisemną, która była częścią obrony jego dyplomu. Zatem już w roku 1967 powstał ten swoisty „manifest”, wyrażający całkowicie osobisty rzut oka na problem sztuki malarskiej, już wtedy nieźle poturbowanej przez niezliczone awangardy wieku dwudziestego.
Jest to tekst interesujący również przez to, że w sposób delikatny usiłuje zdiagnozować globalny kryzys artystyczny i wskazywać możliwe dalsze drogi. Krótki cytat: Czy malarstwo współczesne zyska sobie popularność, jaką cieszy się malarstwo dawnych mistrzów? Wydaje się, że to już jest niemożliwe. Malarstwo czternastowieczne czy dziewiętnastowieczne poza wspaniałymi pomysłami, nieprzemijającym działaniem emocjonalnym, obrazuje tamtejsze życie, świat, człowieka. Obecnie malarz tego nie robi. Uważa ten trud za niepotrzebny – może i słusznie – bo to samo, a nawet wnikliwiej, czytelniej i efektowniej zobaczymy na ekranie przy pomocy projektora i filmu. Tego rodzaju sztuka podbiła rynek światowy poprzez swoją atrakcyjność i bardzo szerokie możliwości.
Jakkolwiek świadomy niemożliwości odzyskania przez sztukę malarską jej dawnego prestiżu, Mazuś jednak podejmuje ryzyko. Będzie sobą i da z siebie ile tylko potrafi. Co więcej, będzie to doskonalił przez całą późniejszą drogę twórczą. Jeszcze jeden cytat: … Brak wiary w przyszłość nie pozwala malarzom tworzyć rzeczy trwałych, niezniszczalnych. To co robią, robią niechlujnie i szybko tylko na dziś. Atakuję tego rodzaju stosunek artysty do pracy, ale zarazem bronię i usprawiedliwiam ich trudną sytuacją ekonomiczną, która niszczy talenty i ambicje.
Nie usiłuję nawet doliczyć się wystaw jego obrazów. To także, kto jest ciekawy, znajdzie w osobnej nocie. Ale jest liczba ogromna, która z jednej strony tłumaczy chęć udostępnienia się publiczności, co jest naturalnym celem każdej twórczej działalności. Ale i dla samego twórcy może mieć jeszcze i to znaczenie, że ogląda swe dzieło w takim układzie i w takiej przestrzeni, w jakiej nigdy swoich obrazów wcześniej nie widział. W pracowni obrazy zwykle ukrywają się w stosach. Czasem na krótko są wyjmowane na światło. Wędrują z miejsca na miejsce. Zmieniają się w międzyczasie.
Dopiero wystawa wszystko to wydobywa na wierzch, robi porządek w tym malarskim rozgardiaszu, stawia kropkę nad i, i pokazuje artyście kim jest właściwie. Co takiego uczynił, albo może osiągnął. Co może jeszcze dla siebie i dla publiczności uczynić. Jakie jest jego artystyczne (i czysto ludzkie) jutro. Wszystko zdaje się wskazywać, że Mazuś lubi robić wystawy i wszystko, co z tych wystaw wynika. Także szanse introspekcji, jakie artyście stwarza wystawowa sytuacja. Jego potencjał twórczy przegląda się w nich jak w lustrze.
Nie chcę już tutaj dodawać, że poza ściśle malarską aktywnością, Stanisław Mazuś potrafi być społecznikiem, aktywnym konstruktorem artystycznych gremiów, a ostatecznie wypróbowanym kompanem w zdarzeniach towarzyskich. Bo jest najzwyczajniej lubianym, wyrozumiałym, bezkonfliktowym kolegą. A to także się liczy w naszym świecie rekinów i hipokryzji. Tak bowiem ujawnia się jego konsekwentny „realizm”, zarówno w życiu, jak i w sztuce.
Pamiętajmy, że ta droga twórcza to licząca bez mała pięćdziesiąt lat wielka jego przygoda z malarstwem, w której poza licznymi sukcesami, pewnie były też doświadczenia gorzkie i trudne. Bo życiowy wybór twórczości to jest wielkie ryzyko na drodze pełnej wybojów Na poboczach sztuki spoczywa wiele jej ofiar. Trzeba przejść przez to wszystko, aż gdzieś zamajaczy jakiś horyzont – obietnica sensu. „Gdzieś za tym wszystkim znajduje się sedno całego widzialnego świata” – wydają się mówić obrazy Mazusia. A w czym i czym jest to sedno? Na to pytanie niech każdy sam sobie odpowie, na ile potrafi i chce.
Ostatecznie jednak jest, jak jest, czyli tak jak to widzimy na niniejszej wystawie. Koniec wieńczy dzieło – chciałoby się powiedzieć, jakkolwiek miejmy nadzieję, że jeszcze do końca daleko. Lecz tak czy inaczej, dzieło jest uwieńczone. Artysta jest określony. Osiągnął wszystkie pozytywne walory, o jakich już była mowa i jego klasa malarska pozostanie na swoim poziomie. Będą tego dowodzić jego następne obrazy i służyć za przykład świadkom dalszej historii, by ich przekonywać, że wszelkie pogłoski o śmierci malarstwa były zdecydowanie przedwczesne.
Henryk Waniek
Jesień 2016